Tytuł książki nawiązuje do wydanego przez Instytut Literacki w 1981 r. zbioru esejów Józefa Czapskiego „Tumult i widma”.Jil Silberstein składa nie tylko hołd swojemu przyjacielowi, ale także umożliwia czytelnikowi zajrzenie do ich korespondencji. Dzięki niej malarz mówi z tej książki także do czytającego.
Autor książki to poeta i dziennikarz, który – choć młodszy od Czapskiego o 50 lat – znalazł w nim swojego nauczyciela, który dzielił się z nim nie tylko wiedzą, ale także wrażeniami i filozofią życia. Poznał autora Wspomnień Starobielskich na wernisażu w 1975 roku w Librairie-Galerie Galaxie w Paryżu.
Czapski pisał w listach o tym, jak wiele zawdzięcza kontaktom z młodymi osobami.
„Możliwość bezpośrednich, jakby ponadczasowych kontaktów z młodymi ludźmi jest dla mnie ogromnym darem, który zawdzięczam Panu i Pańskim przyjaciołom z Lozanny. Z doświadczenia mego długiego życia wiem, że najbardziej liczące się kontakty miałem z ludźmi albo dużo ode mnie starszymi, albo dużo młodszymi – i zawsze czułem, że to są spotkania najcenniejsze i najbardziej wzbogacające.”
Młody poeta odwiedzał starego malarza w Maisons-Laffitte, w pokoju na górze, gdzie Czapski pokazywał mu zawsze to, co namalował. Jil mówił mu o swoich projektach literackich. W czasie drugich odwiedzin zażenowany Czapski poprosił go, żeby następnym razem wchodził raczej bocznymi drzwiami niż głównym wejściem do siedziby Kultury.
„Przeszło mi przez myśl, że nie czuje się całkiem swobodnie w pięknym domu „Kultury”. A przecież zaraz po wojnie to on, nikt inny, przejechał wzdłuż i wszerz Stany Zjednoczone, wygłaszając odczyty i zbierając pieniądze na Instytut Polski. [chodzi oczywiście o Instytut Literacki – przypis redakcji]. Co więc się stało? Podejrzenie, że Józef czuje, iż zawadza potwierdziło się z biegiem lat i sprawiło, że jeszcze bardziej przywiązałem się do tego starego człowieka, którego los nie oszczędzał.”
Z tych spotkań narodziła się przyjaźń i bogata korespondencja, dzięki której poznajemy skromność artysty. W listach Czapski pomniejsza często swoją wiedzę. Na przykład wtedy, gdy pisał do Jila Silbersteina, powołując się na brak kompetencji do oceny jego poezji:
„(…) pod względem wykształcenia, wiedzy jestem samoukiem z olbrzymimi lukami. Jeśli chodzi o poezję, a tym bardziej francuską, nie jestem – i nie mogę być – sędzią. Wybór wierszy i poezji, którymi się karmię, jest bardzo ograniczony – i poza utworami polskimi i rosyjskimi, gdzie znajduję strawę, mam w głowie tylko kilka wierszy niemieckich i francuskich. Niczego prawie nie znam oprócz Baudelaire’a i odrobiny Rimbauda!”
Warto przeczytać tę książkę. Poznamy z niej tembr głosu Czapskiego, a także to, jak wielkie było jego oddziaływanie na jego rozmówców.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
Człowiek
Nie ma nic bardziej naturalnego, niż dążyć do spotkania z osobą, której życie i dzieło inspirują nas w najwyższym stopniu. Jednak zachować zimną krew w chwili, gdy ta osoba zbliża się z wyciągniętą na powitanie ręką…
Czapski był wysoki, chudy i emanował nadzwyczajną energią. Wrażenie robiła jego wspaniała głowa o wypukłym czole, z koroną białych włosów zaczesanych do tyłu. U tego prawie osiemdziesięcioletniego człowieka w skromnej marynarce z niebieskiej bawełny i krawacie w tym samym kolorze natychmiast dawały się zauważyć trzy cechy: przenikliwe spojrzenie ruchliwych oczu za grubymi szkłami w okrągłych czarnych oprawkach, żelazny uścisk dłoni i nadzwyczajna uwaga, jaką potrafił poświęcić komuś zupełnie nieznajomemu.
Wszystko w jego postawie zwracało się ku sprawom najistotniejszym. Oto dlaczego moje niezborne słowa uznał chyba za bardziej obiecujące niż zręczny komplement na temat jego malarstwa. Choć była w Czapskim niecierpliwość, a nawet szorstkość, nie przeszkodziło mu to okazać życzliwości: chcąc mnie ośmielić, zaproponował wypicie piwa. Dopiero wtedy, siedząc naprzeciw niego, kiedy moje ręce mogły wreszcie zająć się szklanką, zauważyłem, do jakiego stopnia jego śpiewny, wysoki głos z wibrującym „r” oddawał intensywność i głębię życia wewnętrznego.
Lubię jego malarstwo? No dobrze. Ale pomówmy raczej o mnie. Skąd pochodzę? Co piszę? W jaki sposób poznałem Dimitriego? Jacy są moi ulubieni poeci? Cwietajewa i Trakl! „Doprawdy!” A prozaicy?
Cokolwiek byście powiedzieli, nie przechodziło niezauważone. Najskromniejsze zdanie z miejsca wywoływało entuzjazm („barrrdzo dobrze!”), zaskoczenie, oburzenie, protest, wesołość, nieskoordynowane ruchy długiego ciała, dygresje, wspomnienia lub wyznania: „Wie pan… MUSZĘ coś panu powiedzieć”. Jeśli jakiś temat go podniecał, Czapski ściskał was mocno za rękę, niemal gruchocząc kości. W zamian każdym swoim słowem odkrywał własną osobowość. Od rozmowy oczekiwał wyłącznie szczerości. Jeśli jej unikaliście, z miejsca was przekreślał.
Poproszony o wyliczenie swoich ostatnich lektur, zaryzykowałem i zacząłem mówić o Auguście Zamoyskim, rzeźbiarzu ogarniętym obsesją monumentalizmu i doskonałości; L’Age d’Homme opublikował właśnie jego dzieło Poza formizmem. Ten „boski dzierżawca”, związany z „naszym Witkacym” wysławiał słoneczne przeznaczenie człowieka, tak jak tamten zgłębiał stronę tragiczną… Co za postać! Pod względem wymagań istny Tołstoj — ale Tołstoj, którego wola w nadprzyrodzony sposób została wzmocniona dziesięciokrotnie. A stało się tak dzięki temu, że zaznał cudownego szczęścia wyrażania siebie z wiarą, iż czuwa Stwórca. Bezlitosny wobec swego ciała, które zmuszał do wyczynów, ciekaw wszystkiego, co pomogłoby mu uchwycić mechanizm tworzenia, wydawał się młodszym bratem świętego Tomasza z Akwinu, mającym słabość do sztuki.
Ten początek spodobał się mojemu rozmówcy. „Uspokoił mnie pan! Zamoyski nie może zaszkodzić młodemu człowiekowi takiemu jak pan. Wie pan, znałem go dobrze. To, co mi pan tu powiedział, musi pan napisać w liście do Heleny, wdowy po Auguście. Koniecznie. Sprawi to jej wielką przyjemność. Niech pan napisze! Zaraz dam panu jej adres”.
Wyciągnąwszy z kieszeni coś, co kiedyś było notesem, Czapski zaczął walczyć z mnóstwem szykujących się do odlotu luźnych kartek, upstrzonych rojem bazgrołów. Na próżno. Przez moment się zawstydził, w końcu skapitulował, wzruszył bezradnie ramionami i uśmiechnął się promiennie.
„Wiek. Wzrok. Co pan chce? Nie mogę ostatecznie narzekać na moje oczy; służyły mi wiernie przez ponad siedemdziesiąt lat. Przyślę panu ten adres. Znajdę go”.
Przypominając sobie nagle o wernisażu, który odbywał się o kilka kroków stąd, i o tym, że czeka na niego Dimitri – „Zabije mnie!” — zaproponował mi spotkanie za dwa dni.
„Niech mi pan powie, co pan o tym myśli!”
Chcąc odwiedzić Czapskiego, a nie mając samochodu, wyruszyłem z Paryża kolejką z dworca Saint-Lazare. Wysiadłszy w Maisons-Laffitte, skręciłem za przejściem dla pieszych nieco w prawo. Musiałem jeszcze przejść spory kawałek drogi i naszły mnie wątpliwości, czy nie narzucam się Czapskiemu.
Avenue de Poissy 91. Brama, ogród ze wspaniałymi drzewami, ładny duży dom zarośnięty dzikim winem. Siedziba „Kultury”. Za drzwiami z płytek z matowego szkła — ciemny, pusty hall. Przytłumiony stukot maszyny do pisania. Wysoki głos dobiegający z piętra: „Jestem tutaj, proszę na górę!”
Pokój Józefa Czapskiego, ni to pracownia, ni to cela, znajdował się na pierwszym piętrze. Było to niewielkie pomieszczenie, z łóżkiem, fotelem, małym okrągłym stolikiem i stołem zarzuconym tubkami farby, słoikami, szklankami, pędzlami, ołówkami, paletą, telefonem, gazetami, listami, zaproszeniami… Obok stała jeszcze sztaluga. Nad łóżkiem, przykrytym grubą narzutą, pod którą rysowały się poziome linie materaca, wisiały dwie półki z książkami. Na grzbietach można było dostrzec nazwiska Cezanne’a, Bonnarda, Giacomettiego, Norwida, Degasa, Oscara V. de Lubicz Miłosza, Maine’a de Biran. Wyżej jeszcze: imponujący rząd „kajetów” — wielkich albumów oprawionych w czarne lub szare płótno, w których malarz od jakichś trzydziestu lat, to jest odkąd przybył do Francji, codziennie notował swe myśli i obserwacje… pisząc lub rysując.
Gdy dziś próbuję odtworzyć w pamięci to miejsce, nachodzi mnie obawa, że w moim opisie stanie się ono zbyt malownicze. Byłem zaszokowany, kiedy zobaczyłem po raz pierwszy wysoką i niezręczną postać mego gospodarza, lawirującą w otoczeniu tak ciasnym i zapełnionym, a jednocześnie pozbawionym wszelkich rzeczy
Ten styl życia, ograniczający się do niezbędnego minimum, może nawet programowo wykluczający najmniejsze ryzyko duchowej gnuśności — wydawał się czymś nadludzkim, zwłaszcza u człowieka urodzonego jako „hrabia Hutten-Czapski” i wychowanego w luksusach.
Choć byłem wtedy młody, upajałem się ascezą i poświęceniem, to jednak taka prostota kłóciła się z moją romantyczną wizją. Gospodarz usadził mnie na jedynym fotelu (sam usiadł później na łóżku w sposób wykluczający wszelki sprzeciw) i zaraz zniknął, by powrócić z obrazem, który ustawił na sztaludze. Olśnienie. Obraz przedstawiał… Lecz w jaki sposób oddać radosną polifonię tej kompozycji?
Jaskrawoczerwony samochodzik pędzi po szarym asfalcie autostrady, przecinającej pola zbóż; ochrowy nasyp, obwiedziony czernią, wiadukt, linia wysokiego napięcia, a ponad tą stłoczoną w dole dekoracją — niebo gorejące światłem, gdzie igrają oranże, czernie, błękity i fiolety. Jedna z tych banalnych scen, niegodna utrwalenia, gdyby nie to, że celebruje chwilę olśnienia i radości, jaką czasem przeżywa człowiek, kiedy coś niezwykłego w wibracji przestrzeni wytrąci go z zadumy. Coś ulotnego, co napełnia światłem, uszczęśliwia aż do łez i wyrywa z piersi westchnienie: „Boże, co za dzień!”
Tylko jakiej trzeba było zuchwałości, żeby odtworzyć tę sekundę! Jakiej pewności! Wolności! Pewnie też i walki wewnętrznej, toczonej z syrenimi głosami konwencji i dobrego smaku.
„Niech mi pan powie, co pan o tym myśli!”
W jednej chwili zrozumiałem, że za tym rozkazem kryje się prośba: „Niech pan niczego nie ukrywa! Chcę prawdy, pańskiej prawdy!”
Zacząłem relacjonować wrażenia, jakie wywarło na mnie płótno, lecz poczułem, że Czapski pragnie zmienić temat. „Pomówmy o czymś innym. Czy zna pan Simone Weil?” Mój ton musiał go zaniepokoić; nie miał ochoty słuchać czegoś, co godziło w jego skromność.
Nie dając mi czasu na odpowiedź, ukląkł na łóżku i zaczął przeglądać półki. Kiedy już wyciągnął poszukiwany tom, powiedział:
„Widzi pan tę książkę? Ciążenie i łaska. Za każdym razem, kiedy ją otwieram, jestem pewien, że trafię na diament. Na coś, co mnie podniesie na duchu. Simone Weil ciągle zaskakuje. Naprawdę, ona jest nadzwyczajna”.
Potem, przewracając kartki kciukiem lewej ręki, tak że mogłem zobaczyć strony upstrzone ołówkowymi komentarzami i podkreśleniami, wybrał, jak się zdawało na chybił trafił, jeden fragment i zaczął czytać dobitnym głosem, oddzielając starannie każdą sylabę.
Grzech nie jest niczym innym niż zapoznaniem nędzy ludzkiej. Jest to nędza nieświadoma i przez to już pełna winy. Dzieje Chrystusa są doświadczalnym dowodem, że nędza ludzka jest nie do pokonania, że u człowieka absolutnie bez grzechu jest ona równie wielka jak u grzesznika. Jest tylko oświetlona…
„I wszystko u niej jest takie. Proszę jeszcze posłuchać — to wspaniałe”.
Człowiek wyłamuje się spod praw tego świata tylko na sekundę. Przelotne chwile zatrzymania, kontemplacji, czystej intuicji, zmysłowej pustki, zgody na pustkę moralną. Poprzez te chwile jest zdolny do kontaktu z pierwiastkiem nadprzyrodzonym. Kto znosi przez jeden moment pustkę, albo otrzymuje chleb nadprzyrodzony, albo upada. Ryzyko straszliwe, ale trzeba je wziąć na siebie, nawet przez moment bez nadziei. Ale nie trzeba się w to rzucać*.
„Zrozumiał pan: nie trzeba się w to rzucać!”
Szorstkość tego ostrzeżenia; intensywność spojrzenia… Odwróciłem oczy. Pokusa nicości! Zmieszałem się, a po chwili zapytałem, czy nie zechciałby napisać do naszego „Revizora” artykułu o Simone Weil.
Nie odpowiedział, tylko ciągnął dalej:
„Ostatnio czytam też na nowo Ciorana. Na swój sposób on także pomaga żyć. Ale czy pan go zna? Czytuje go pan?”
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. „Pesymizm” Ciorana (pisarza wówczas bardzo na fali) wydawał mi się sztuczny w porównaniu z poglądami Otto Weiningera lub Alberta Caraco i dziwiło mnie, że taki człowiek jak Czapski nie dostrzega, iż autor Zwięzłego zarysu dekompozycji przybiera nienaturalne pozy. Ale może… to ja się myliłem? Zapytałem Czapskiego, co go u Ciorana szczególnie pociąga. Chyba wyczuł moją rezerwę wobec zbytniego radykalizmu, przyznał bowiem pospiesznie: „Tak, może on jest trochę za bardzo desperacki…” — po czym zmienił temat: „Teraz chciałbym usłyszeć coś o panu. Dimitri mówił mi, że przygotowuje pan nowy tom poezji. Co pan chce wyrazić?”
I tak kontynuowaliśmy dyskusję. W pewnej chwili poczułem, że powinienem już się pożegnać. Nie oznacza to, iż Józef dał mi do zrozumienia, że chciałby zakończyć spotkanie. Może bałem się, że go męczę? A może to mnie wyczerpała tak intensywna rozmowa?
Zanim wyszedłem, zapytał: „Czy czytał pan List lorda Chandosa Hofmannsthala?” Zaprzeczyłem, więc jeszcze raz zlustrował swoją półkę i nie znalazłszy książki, o której mówił, obiecał mi ją przysłać.
* Cytaty z Ciążenia i łaski w przekładzie Czesława Miłosza.
Wydawca: Noir sur Blanc, 2004
Z francuskiego przełożyła: Anna Michalska