Gest witalny
Brązy i czerwienie to kolory, które najbardziej mi się kojarzą z malarstwem Marka Szczęsnego. I postacie – leżące, złamane, skrzyżowane, czy raczej w jakiś prosty sposób, skręcone ze sobą.
Choć oczywiście do tych dwóch barw nie ogranicza się jego paleta. Nie brak w niej błękitów, zieleni, migają żółtości. Po długim zastanowieniu się i po przeczytaniu wypisów z tego, co napisano o jego twórczości, jako oczywistość nasuwa mi się myśl, że tym, czego nie zauważyłem pod ziemistością warstw oleju, to biel, czysta biel, będąca negatywem czarnej dziury. Podczas gdy pozytyw jest miejscem, którego nic nie może opuścić, to z białego negatywu wszystko ucieka w horyzont zdarzeń, niezależnie od tego jak mocno trzyma się na płótnie, niezależnie od perfekcji rozlokowania elementów.
Na jego abstrakcyjnych papierach linie różnych natężeń, w połączeniu z czworobokami bieli, tworzą kosmiczną perspektywę. Luksemburski poeta Jean Portante pisał: ten gest, który dziurawi papier, wytycza linię, kładzie plamę koloru, nanosi na siebie poszczególne warstwy, jest gestem witalnym.
A historyk sztuki i przyjaciel Szczęsnego, Andrzej Turowski zobaczył, że na płótnach, jak i na papierach, linie malowane gestem, choć z precyzją mierniczego, pokrywają terytorium obrazu, wytyczając ścieżki, pobocza, bezdroża i trakty.
Doczepione do płótna, kształt ni to w formie kolażu, ni to asamblażu, przenoszą problem plastyczny poza ramę obrazu, a w papierach nigdy niedomkniętych obrysem, jedynie otoczenie stara się zdefiniować płynne wnętrze kadru.
Gest może wydawać się prosty, ale na jego znalezienie potrzeba było całego życia człowieka i całego życia artysty.
Nauka akademicka i szkoła życia
Na ile wiszące u cioci, dwie japońskie grawiury wpłynęły na przyszłego malarza, jakim zostać miał Marek Szczęsny? Artysta nie ma na to odpowiedzi, ale pamięta je zbyt dobrze, by były obojętne. Tak samo jak zdobiące ściany radomskiego domurodzinnego, „malarstwo może niewielkiej wartości, ale w którym było coś z kubizmu”.
W Towarzystwie Przyjaciół Sztuki zetknął się ze wspaniałym malarstwem światowym. W Kawiarni Teatralnej wraz z lokalnymi artystami słuchał opowieści Jerzego Gombrowicza, którego zwano „dobrym duchem” radomskiego życia kulturalnego. Chodził do ogniska plastycznego i miał pierwszy sukces – zwycięstwo w konkursie „Znasz-li ten kraj”.
Być może chciał wykręcić się przeznaczeniu, które od zawsze pchało go do malarstwa i dlatego postanowił studiować konserwację zabytków, ale losu nie da się oszukać – spóźnił się na egzamin wstępny i wrócił do Radomia, żeby tam w sposób niekonwencjonalny uczyć się sztuki jako pomocnik dekoratora spółdzielni Społem, który przez całe życie – po godzinach pracy – malował Madonnę Rafaela. „Bardzo dużo się od niego nauczyłem” – wspomina Szczęsny.
Potem wiatry – dobre chyba, choć nie raz cięły po twarzy – zawiodły go do Gdańska. Tam przyjął go do swej pracowni profesor Kazimierz Śramkiewicz, wykładowca PWSSP, twórca tzw. „szkoły sopockiej”.
Wydaje się, że kolejny raz nauka akademicka mniejsze miała znaczenie od szkoły życia. Trafił do legendarnego Klubu Studentów Wybrzeża Żak, tego samego, w którym odbyła się premiera Popiołu i Diamentu Andrzeja Wajdy z udziałem reżysera i Zbyszka Cybulskiego. Niemal na co dzień bywały tam wielkości życia kulturalnego tamtych czasów. Pewnie dlatego, że „Żak” był wtedy jednym z najbardziej żywotnych miejsc tego życia w Polsce. Z klubem blisko związane były teatr Bim-Bom, z którego wyszli m. in. Cybulski, Kobiela i Fedorowicz i Teatrzyk To-Tu, z którym związał się Szczęsny.
Tworzył scenografię i plakaty. Podobały się, ale jak mówi, źle się czuł, gdy siedział przy stoliku z luminarzami i nic nie miał do powiedzenia.
Wydawało mu się? A może nie wiedział jeszcze, że mówić ma nie słowami.
Po trzech latach uciekł z Gdańska do Zakopanego. Dużo się wspinał, był ratownikiem GOPRu, ale malował i wystawiał – za namową Tadeusza Brzozowskiego – w galerii Pegaz i Miejskiej Galerii Sztuki. Po dwóch wystawach, decyzją profesorów, przyjęty został do Związku Artystów Plastyków.
Zapewne nie patenta artysty spowodowały, że zaczął współpracować przy scenografii filmów z Andrzejem Żuławskim i Wojciechem J. Hassem.
Lansowanie wartości wylansowanych
Ostrą cezurą w artystycznym życiorysieSzczęsnego był wyjazd do Paryża. Wyjeżdżając nie wiedział, że na długi dziesięciolecia przenosi sięnad Sekwanę. Nie tylko topograficzną, z powodu zmiany kraju. Nie tylko dlatego, że zderzył się z nowoczesną sztuką współczesną.
Przyjeżdżając z Polski nie zdawał sobie sprawy jaki jest związek między malowaniem a rynkiem. Dopiero we Francji uświadomił sobie, że mechanizmy rynkowe powodują, iż sytuacja, pozycja malarza, ma niewiele wspólnego z tym, co robi.
Cytuje właścicielkę galerii, która przyznała, że przed urządzeniem wystawy jednym okiem patrzy, czy obrazy są dobre, a drugim, czy się sprzedadzą.
Nie ukrywa, że nie szanuje malarzy – stanowiących większość – których praca nic, jak twierdzi, nie ma wspólnego z rozwojem sztuki, ale przemyślana jest pod kątem rynku. Nie ukrywa wrogości wobec systemu galerii sztuki, opartego na lansowaniu wartości wylansowanych, unikaniu ryzyka.
W Paryżu – rozwijał tę myśl w jednym z wywiadów – w wielu galeriach dominuje pewnego rodzaju formalizm. Są tu takie oficjalne centra artystyczne, gdzie wyraźnie preferowana jest sztuka postkonceptualna, chłodna, spekulacyjna. Najczęściej pokazuje się objets – obiekty, które można postawić obojętnie gdzie. I jak w tym znaleźć pierwiastek kosmiczny? To wstrząsające, silne wrażenie?
„Ciągle się zderzam z systemem, z tym, że uznają, że się nie sprzeda A ja staram się robić to, co uważam za słuszne”.
Paląca, nigdy nieprzemijająca chęć zatrzymania obrazu
Taka postawa przyniosła długie lata chude, u początku których Szczęsny zrozumiał, że postkonstruktywizm, któremu był bliski „to zamknięta droga”. Walczył o swoją sztukę, popełniał czasem błędy w wyborze galerii czy salonów, ale nigdy nie ustępując podszeptom komercji. I miał – dalej ma – rację.
Na jego sztuce poznał się Gilles Altieri dyrektor Centrum Sztuki Współczesnego w Tulonie. W tym prestiżowym miejscu urządził mu w roku 2002 wielką wystawę, a następnie pokazywał jego prace w różnych ekspozycjach zbiorowych. A gdy wiele lat później założył w tym śródziemnomorskim porcie galerię du Canon, znów sięgnął po dzieła Szczęsnego.
Byli tacy, którzy zauważyli jego talent przed Gilles’em Altierim, ale to on „dodał mi odwagi” – wspomina malarz.
Potem przyszły kolejne stypendia amerykańskie i wystawy indywidualne w Paryżu, Londynie i w Polsce. Marek Szczęsny istnieje w malarstwie światowym.
I w przyszłość malarstwa nie wątpi, co tłumaczył w wywiadzie:
Moja ufność w przyszłość malarstwa wywodzi się z przekonania, że zawsze będzie pojawiać przed człowiekiem ta płaszczyzna, którą będzie można potraktować tylko malarsko. I ważny zawsze będzie gest ręki, wybrany kolor, jego zestawienia, dodatkowe materiały, przenikanie płaszczyzn, pewne nieprzewidziane przyszłościowe rozwiązania techniczne i ta paląca, nigdy nieprzemijająca chęć zatrzymania obrazu – jego głębi, jego zmysłowości.